Strony

środa, 27 maja 2015

2. Rosalie

Nie miałam pojęcia, skąd Lauren wiedziała o greckich bogach. Teoretycznie mogłaby być półbogiem, tyle że... herosi zwykle specjalizowali się w jednej dziedzinie. Lauren była bardziej... wszechstronna. No ale przecież nie można być dzieckiem wszystkich bogów na raz, prawda? Chociaż... może mogłaby mieć boginię za babcię jakiegoś boga za tatę... Nie,to zbyt skomplikowane i bardzo mało prawdopodobne.
  Dobra, Rosa, przestań się przejmować Lauren. Na razie musisz znaleźć tego jakiegoś McLeana.
  A tak co do Lauren... Gdzie ona się podziała?
  Zatrzymałam się gwałtownie i rozejrzałam się wokoło.
  Ups. Lauren należała do takich osób, których nie można zostawić samych na pięć minut. Ba! Jej nie można było zostawić na pięć sekund, a co ja tutaj o minutach mówię!
  Ruszyłam ulicą, rozglądając się wokoło z niepokojem. Lauren mogła albo się zgubić (w co wątpię), albo wpaść na jeden ze swoich 'genialnych' pomysłów. Nie jestem pewna, czy rzeczywiście są takie 'genialne'. Niebezpieczne z pewnością.
  I wcale nie jestem taka, jak mnie Lauren opisała. Nigdy nie wierzcie w żadne słowo, jakie ona mówi. Nauczyciele nigdy jej nie wierzą, ale to tylko dlatego, że za dobrze ją znają. Ona potrafi kłamać. Nie tak dobrze jak ja, ale jednak. I o wiele częściej, prawie zawsze.
  Też tak czasem macie, że musicie o czymś opowiedzieć, a w końcu mówicie na zupełnie inny temat? Ja tak. Często nawet nie wiem, skąd to wyszło. Teraz było tak: mówiłam, jak często Lauren kłamie, gdyż mówiłam, że nie powinno się jej wierzyć, gdyż mówiłam, że jej nie można na długo zostawić samej, gdyż się zgubiła. Wszystko jasne?
  NIE!
  Dobra, nie ważne. Wracając do historii: rozglądałam się wokoło, szukając Lauren lub jakiejś niespodzianki od niej. Zajrzałam chyba wszędzie, ale nie mogłam jej znaleźć. Może po prostu wyparowała? I mam ją z głowy? Hurra!

Ej, czekaj, Lie. Ja zniknęłam, a ty się cieszysz?

Nie wtrącaj się, Lauren. Miałaś poprzedni rozdział, teraz moja kolej.
  Chociaż tak właściwie to masz rację. Nie 'hurra'. Możesz właśnie wymyślać sposób, by zniszczyć
ludzkość, a ja się cieszę.

No, widzisz? Ja zawsze mam ra... Ej, czekaj, coś ty powiedziała?!

  Możesz już być cicho? Chciałabym dokończyć.
  A więc, jak już mówiłam: próbowałam znaleźć Lauren wśród tłumów zebranych na ulicy (zawsze jest ich tak dużo?!), gdy usłyszałam:
  - Hej, Lie, chodź tutaj!
  Rozejrzałam się wokoło. Lauren siedziała na murku oddzielającym chodnik od jezdni i machała do
mnie.

Czyli jednak nie wymyślałam sposobu, jak zniszczyć ludzkość. Widzisz? Aż taka zła nie jestem!

Chyba muszę poćwiczyć szermierkę. Może uda mi się wtedy w końcu uciszyć Lauren.
  Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć... Hurra! Nie odzywała się całe pięć sekund!

To teraz mogę już się odzywać?

Nie. Cicho bądź!
  *chwila przerwy*
  Dobra. Przeniosłam się do innego pokoju. Może tutaj nie będzie jej słychać.
  Wracając (po raz któryś tam) po historii:
  - Hej, Lie, chodź tutaj! - zawołała Lauren, machając do mnie wesoło.
  Podeszłam bliżej, przeciskając się przez tłum. Gdy doszłam do panny Dark, ta zeskoczyła na ziemię.
  - Co się stało? - spytałam.
  - Wiesz, kim jest ten McLean? - pokręciłam głową, na co Lauren wykrzyknęła: - Aktorem! I to słynnym!
  - Skąd wiesz? - zdziwiłam się.
  - Ma taką miłą asystentkę, Melię - wyjaśniła, po czym rozejrzała się ostrożnie dookoła. - Ona jest aurą?
  - Czym? - nigdy wcześniej nie słyszałam tego słowa.
  - Coś jakby duchem wiatru - wyjaśniła Lauren.
  - Czyli ten McLean jest półbogiem? - upewniłam się.
  Lauren pokręciła głową.
  - On nie, jego córka tak. Piper McLean, córka Afrodyty. Melie mówiła, że... - dziewczyna urwała i pomachała uśmiechniętej kobiecie przeciskającej się przez tłum. - O, właśnie idzie!
  Przyjrzałam się kobiecie. Miała brązowe oczy i ciemne włosy. Na jej twarzy gościł szeroki uśmiech.
  - Witaj, Lauren! - wykrzyknęła wesoło. - A ty musisz być Rosalie - odwróciła się do mnie.
  Przytaknęłam.
  - Miło mi panią poznać - przywitałam się.
  - Idźcie na Long Island - powiedziała Melie, zwracając się z powrotem do Lauren. - Tam odnajdziecie Obóz Herosów.
  - Jasne, dzięki! - zgodziła się Lauren. - Chodź, Rosa, idziemy! - po tych słowach pociągnęła mnie ze sobą.

- Long Island jest, tylko gdzie teraz?
  Stałyśmy na wzgórzu na wyspie i rozglądałyśmy się po okolicy.
  Lauren wzruszyła ramionami.
  - Po prostu kogoś zapytajmy.
  Spojrzałam na nią jak na wariatkę.
  - 'Dzień dobry, czy wie pan przypadkiem, jak dojść do Obozu Herosów? No bo widzi pan, greccy bogowie tak naprawdę istnieją, a my jesteśmy półboginiami. Szukamy tego obozu, bo inaczej mogą nas zjeść potwory.' Brzmi bardzo wiarygodnie, prawda?
  Lauren ponownie wzruszyła ramionami.
  - A czemu nie?
  - Ja tego nie mówię - zastrzegłam.
  - Więc ja to zrobię.
  Nim zdążyłam zaprotestować, moja przyjaciółka zbiegła ze wzgórza.
  Pobiegłam za nią, uznając, że sama długo nie przeżyje.
  Słyszycie ją? Nie? Uf, całe szczęście. Gdyby to usłyszała, pewnie byłabym już martwa.
  Gdy znalazłam się już na dole, zobaczyłam Lauren tłumaczącą coś czarnowłosemu, najprawdopodobniej siedemnastoletniemu chłopakowi.
  - ... no bo my uczestniczymy w takiej grze terenowej i musimy znaleźć właśnie to miejsce, no i chciałabym wiedzieć, czy może przypadkiem wiesz, gdzie je można znaleźć?
  Podeszłam bliżej.
  - Lauren, chyba powinnyśmy poradzić sobie same... - zaczęłam, ale chłopak mi przerwał.
  - Lauren Dark i Rosalie White, tak? - upewnił się. - Melie dzwoniła.
  Moja przyjaciółka odwróciła się do mnie.
  - Mówiłam, żeby kogoś zapytać.
  - Po prostu masz szczęście.
  Chłopak uśmiechnął się.
  - Chyba nie muszę pytać, która jest która. Melie mówiła, że Lauren to ta fajniejsza.
  Musiałam mieć bardzo głupią minę, bo oboje parsknęli śmiechem.
  - Ja jestem Percy Jackson - przedstawił się chłopak. - Jeśli znacie mniej więcej półboską historię, możliwe, że onie słyszałyście.
  Zmarszczyłam brwi.
  - A to ty nie jesteś tym gościem, co to pokonał Kronosa, nie chciał nieśmiertelności oraz pomógł uśpić Gaję i zabić gigantów? - skojarzyłam.
  - Mniej więcej - zgodził się Percy.
  Lauren zagwizdała.
  - A za dwieście lat dzieci będą umierały z nudów na lekcjach z półboskiej historii, słuchając o Percy'm Jacksonie, a następnie będą przepisywały z internetu twoje biografie. Może nawet zostaniesz bohaterem literackim i będą musiały pisać charakterystykę. Nie zazdroszczę.
  - Z tego, co wiem, to już jestem bohaterem literackim - stwierdził Percy.
  - A ta książka pojawia się jako lektura szkolna? Do charakterystyki użyję żywego przykładu.
  Chłopak skrzywił się.
  - Możemy już skończyć? Miałem was zaprowadzić do Obozu Herosów, a nie rozmawiać o książce, której jestem bohaterem.
  Przytaknęłyśmy.
  - To gdzie ten obóz? - spytała Lauren.

• † • † • † •

- Cześć, mamo!
  Rzucam plecak na podłogę i rozglądam się dookoła. Mamy nie ma. Pewnie nadal jest w pracy.
  Wzdycham głęboko. Jej nigdy nie ma. A dzisiaj wydarzyło się taaak dużo! To był mój pierwszy dżin w szkole! Chcę wszystko opowiedzieć mamie, ale jej znowu nie ma.
  Podchodzę do kuchni i stwierdzam, że jestem potwornie głodna. Robię sobie proste kanapki i siadam sama przy stole. Po skończonym posiłku idę do pokoju mamy i rozglądam się wokoło.
  Ściany w tym pokoju są żółte, z granatowymi wzorkami tuż pod sufitem. Z góry zwisa piękny żyrandol z kryształkami. Na podłodze leży miękki, żółto-granatowy dywan. Pod ścianą stoi duże łóżko, a tuż obok szerokie biurko zawalone przeróżnymi książkami. Sięgam po jedną z nich i głośno, powoli sylabizuję tytuł: 'Za-sa-dy i-de-al-ne-go mar-ke-tin-gu'. Obracam ostatnie słowo w ustach. Mar-ke-ting. Będę musiała zapytać mamę, co ono znaczy. O ile będzie miała dla mnie czas.
  W końcu znajduję to, czego szukałam. Gruby zeszyt w zielonej okładce. Otwieram go ostrożnie i sięgam po jednem z długopisów mamy. Siadam przy jej biurku i rozglądam się wokoło.
  Moje stopy wiszą dobre pół metra nad podłogą, ale nie obchodzi mnie to. Czuję się wyższa, starsza. Już nikt nie powie na mnie 'smarkula'. Teraz ja jestem najwyższa.
  Z satysfakcją otwieram zeszyt i dużymi, koślawymi literami piszę: 'Drogi pamiętniczku!'
  Urywam. Planowałam tę chwilę od roku. Usiądę przy biurku mamy i zacznę pisać. Nawet dokładnie zaplanowałam, co napiszę. Ale teraz... Teraz to wszystko uleciało mi z głowy.
  'Dzisiaj był mój pier...' Urywam ponownie. Nie wiem, jak napisać 'w'. Jeszcze się nie nauczyłam.
  Przekreślam 'pier' i poprawiam to na '1.'.
  'Drogi pamiętniczku!
  Dzisiaj był mój pier 1. dzień _ szkole. Mamy zno_u nie ma. Jest Pracuje. Nigdy jej nie ma.'
  Przerywam pisanie. Rozglądam się wokoło. Czuję łzy płynące mi po policzkach. Już nie jestem duża. Znowu jestem tylko zwyczajną, nic nie wartą smarkulą.
  Oszukiwałam się. Cały czas tylko się oszukiwałam. To nic nie zmieni. Tylko mama będzie zła, że zużyłam jej ulubiony zeszyt. Nie boję się jej gniewu. Ja go chcę. Chcę, aby choć przez chwilę zwróciła na mnie uwagę.
  Zeskakuję z krzesła, ale nie idę do swojego pokoju. Wychodzę na zewnątrz. Może gdy zniknę, mama sobie w końcu o mnie przypomni?
  Obiecuję, że zrobię wszystko, by chodź raz spojrzała na mnie, widząc najważniejszą w tamtym momencie osobę - mnie.

niedziela, 10 maja 2015

1. Lauren

Zauważyliście kiedyś, jak nudne mogą być lekcje w szkole? Taka na przykład łacina... Okropność.
  Profesor Philips, nasz nauczyciel, próbował wytłumaczyć nam zasady łacińskiej gramatyki. Chyba nikt go nie słuchał, a na pewno nie ja. Rosalie, moja przyjaciółka, chyba też nie.
  Wyjrzałam za okno. Samochody pędziły nowojorską ulicą. Była tam nawet... biała ciężarówka sprzedająca truskawki? Hmm... Nigdy nie wiedziałam, że ktokolwiek w Nowym Jorku hoduje truskawki.
  Nad blokami wynosiło się Empire State Building. Nie był to może najwyższy budynek na świecie, ale wyobraźcie sobie mieszkać na sto pierwszym piętrze... z zepsutą windą. Nie weszłabym na szczyt.
  Niebo znowu było zachmurzone. Ostatnio rzadko było pogodnie. Zupełnie jakby Jupite.... To znaczy, zupełnie jakby... nastąpiła awaria pogody? Tego 'Jupite' nie było, okej?
  Uznałam, że okno jest prawie tak samo nudne jak lekcja (jeszcze nie zdążyłam go wybić) i spojrzałam w drugą stronę.
  Obok mnie siedziała Rosalie. Była moją pierwszą przyjaciółką i pozostała pierwszą, jedyną i najlepszą przez sześć lat.
  Wszyscy nauczyciele od razu przypisywali Rosalie anielskie zachowanie i oceny... a potem czekało ich rozczarowanie. Moja przyjaciółka rzeczywiście wyglądała trochę jak anielica. Miała długie, blond włosy, niebieskie włosy i łagodne rysy twarzy. Gdy uśmiechała się, mogła się wydawać całkowicie niewinna. Imię też miała trochę 'anielskie'. Rosalie Anne White. Brzmi jak jakiejś grzeczniutkiej dziewczynki. Szybko ochrzciłam ją Lie. O wiele bardziej do niej pasowało. Rosalie wspaniale kłamała. To był zresztą jeden z powodów, dla którego się z nią zaprzyjaźniłam.
  Ja jestem zupełnie inna. Przynajmniej z wyglądu. Czarne włosy, oczy w kolorze bursztynu i łobuzerski uśmiech - zwykle nauczyciele brali mnie bardziej za 'zło wcielone' niż za aniołka. Ja przynajmniej spełniałam ich oczekiwania. Cóż... zbytnio wygórowane nie były. No bo co to za problem 'przypadkowo' zrobić lany poniedziałek z neonowo różową farbą w środku zimy? Zatęskniłam za wiosną... Ej, naprawdę nie chciałam tego wylać akurat na dyrektora! Nie moja wina, że akurat wychodził z gabinetu... To było przeznaczone dla jego sekretarki... tfu, co ja mówię?! Mam na myśli: Ja nic nie zrobiłam!
  No, dobrze. Kogo ja próbuję oszukać?
  Czytelników. Głupie pytanie.
  Ale tak wracając do historii... Nie miałam wspominać moich... czyichś wybryków.
  Przyglądałam się profesorowi Philipsowi i zastanawiałam się, jak można tu narozrabiać... Co powiecie na włożenie pająka za koszulkę siedzącej przede mną Dafne Green? Nie, będzie za dużo pisku. Zresztą, nie wzięłam mojego pudełka z robakami. Zapomniałam, że dziś jest łacina. No cóż...
  Moje rozmyślania przerwała nagła cisza. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by profesor Philips przerwał w połowie swojego wykładu, więc albo stało się coś bardzo ciekawego, albo nauczyciel ma zamiar nas przepytać. W obu wypadkach przydałoby się popatrzeć.
  Profesor stał oparty o mównicę (co gdyby tak pewnego dnia zastąpić ją gumową podróbką?). Patrzył się uważnie po klasie... Ups. Mamy problem.
  - Panno Dark! - powiedział w końcu.
  Dlaczego ja? Przecież nic nie zrobiłam! Chyba... Tak mi się wydaję... Może... Za pomalowanie psa nauczycielki biologii już oberwałam, a plakatu z napisem: 'Z powodów technicznych szkoła przestała działać' i podrobionym podpisem dyrektorki nie zdążyłam jeszcze zamieścić. Więc o co mogło chodzić? Chyba nie miał zamiaru mnie przepytać...
  - Panno Dark - powtórzył nauczyciel, - czy wiesz, co zaraz napiszę?
  - To, o czym pan właśnie myśli? - spróbowałam.
  - Nie do końca. I nie o to mi chodziło.
  Profesor Philips podszedł do tablicy i tam napisał kilka dziwnych znaków.
  - Co to znaczy?
  Przyjrzałam się napisowi. Widziałam tylko kilka dziwnych liter, chyba po... czyżby to była greka? Uf, całe szczęście, zaraz powinno... Litery zmieniły kształt i miejsce, a ja bez problemu je przeczytałam, pomimo mojej dysleksji. Czasami warto być pół... Wykreślcie to ostatnie zdanie. Nic nie mówiłam!
Przeczytałam napis. 'Jeśli umiesz to przeczytać, idź do gabinetu aktora McLean.' Że co?
  Pokręciłam głową.
  - To greka, tak? - tyle mogłam zaryzykować. - Nie chodzę na dodatkowe zajęcia.
  - W to nie wątpię - zgodził się nauczyciel. - Panno White?
  Lie spojrzała na napis, po czym również pokręciła głową.
  - Cóż. Zawiodłem się na was, dziewczęta. Możecie iść. Koniec lekcji.
  Szybko się spakowałam i wyszłam z klasy.

Philips nie mógł wiedzieć. Nie mógł. Przecież on był tylko śmiertelnikiem... Nie mógł wiedzieć. Nie mógł. Po prostu myślał, że uczymy się greki. I tyle. Ale jak wyjaśnić treść tekstu?
  Zatrzymałam się dopiero, gdy wyszłam ze szkoły i oparłam się o ściane. Nie czekałam na Lie.
  Czy Philips może wiedzieć? Czy ktoś mógł mu powiedzieć, że ja lub Rosalie jesteśmy... półboginiami? Czy...
  - Skłamałaś.
  Odwróciłam się błyskawicznie. Uf, to tylko Lie.
  - On też wie, musiał się domyślić, gdy tak wybiegłaś - stwierdziła moja przyjaciółka. - Nie wiedziałam wcześniej, ale to wyjaśniałoby twoją dysleksję i ADHD...
  - Ej, czekaj - przerwałam jej. - Ty wiesz? Też jesteś...
  Lie uśmiechnęła się.
  - Półbogiem? Tak.
  Zawahałam się.
  - Powinniśmy odszukać tego McLeana? - spytałam niepewnie.
  Rosalie wzruszyła ramionami.
  - Chyba tak. On nie jest potworem, więc chyba można mu zaufać.
  - To, że nie jest potworem, nie oznacza, że jest dobrym człowiekiem - zauważyłam.
  - Ale najprawdopodobniej nie ma w planach nas zabić.
  - Może być terrorystą... albo anty-półbogiem - zasugerowałam.
  - Czym?!
  - Anty-półbóg to ktoś, kto tępi półbógów. No wiesz, coś w stylu antyterrorysty albo anty-pszczoły.
  - Nie ma czegoś takiego jak 'anty-pszczoła'.
  Machnęłam ręką.
  - Nieważne. Chodzi o to, że może być zabójcą niewinnych, bezbronnych połbogiń.
  Lie prychnęła.
  - Zanim uwierzę w zabójców połbogiń, dowiedź mi, że jesteś 'niewinna i bezbronna'.
  - To chyba nigdy w to nie uwierzysz.
  - Możliwe. Szukamy McLeana?
  - Skoro nalegasz... Możemy. Słyszałaś w ogóle kiedyś o tym Pochylonym Synu*?

• † • † • † •

Zgromadzeni przyglądali się w milczeniu małemu niemowlęciu unoszącemu w powietrzu. Była to mała, kilkumiesięczna dziewczynka z dużymi, złoto-brązowymi oczami. Rozglądała się ciekawie po nowym otoczeniu, przypatrując się twarzom zebranych.
  - Ona ma za dużą moc - odezwał się w końcu jeden z mężczyzn. Miał czarną brodę i niezbyt gustowny garnitur. - Trzeba ją unieszkodliwić.
  Młoda, rudowłosa kobieta prychnęła.
  - I dlatego chcesz ją zabić? Naprawdę, ojcze, nigdy nie pomyślałabym, że boisz się kilkumiesięcznego dziecka.
  Mężczyzna zaczerwienił się.
  - Chodzi mi o to, że ona jest zbyt potężna! Jeśli Oni przejmą nad nią kontrolę... A skoro jest dzieckiem, będzie to dla Nich o wiele łatwiejsze!
  - I dlatego chcesz ją zabić? Przecież nic ci nie zrobiła! - upierała się rudowłosa.
  - Ale może zrobić...
  Starsza, jasnowłosa kobieta w prostej suknii założyła ręce.
  - Dosyć, bracie. Zachowujesz się tak samo, jak nasz yyy... ojciec. Chcesz zabić małe dziecko tylko dlatego, że może coś zrobić?
  - Ona jest niebezpieczna - upierał się brodacz.
  - Nie przeczę - zgodził się milczący dotąd młody mężczyzna z wiecznie dzwoniącym telefonem. - Ale chyba nie przekonamy jej do swojej dobroci, próbując ją zabić, prawda, ojcze? Przypominam ci, że ją bardzo trudno zabić.
  - Zresztą to ty to zapoczątkowałeś - dodał czarnowłosy mężczyzna w ubraniu wędkarza.
  Brodacz odwrócił się do niego ze złością.
  - A ty to co? - warknął. - Aniołek?
  - Nie ta religia - zwrócił mu uwagę wędkarz. - Nic dziwnego, że ludzie o nas zapominają, skoro nawet ty mylisz dwa wierzenia.
  Brodacz spurpurowiał.
  - On ma rację - stwierdziła szarooka kobieta. - Wyjątkowo. To ty to zapoczątkowałeś, ojcze. Nie twierdzę, żeby ktokolwiek z nas zachował się wzorowo, ale nie powinnyśmy karać małego dziecka za nasze złe zachowanie.
  Wędkarz uniósł brwi.
  - Panna Mądralińska przyznaje się do błędu? Na pewno cię nie podmieniono?
  Szarooka spojrzała na niego ciężko.
  - Cofam te dwa pierwsze zdania.
  Rudowłosa spojrzała po zgromadzonych.
  - Nie zabijemy jej. Pozwolimy jej żyć i będziemy ją uczyli kontrolować swoje moce. Pokażemy jej, że nie powinna z nami walczyć, lecz nam pomagać. Zgoda?
  Zebrani potaknęli.
  - Przysięgamy na Styks - powiedzieli wszyscy.
  Młody mężczyzna spojrzał z niepokojem na dziewczynkę, która właśnie bawiła się kilkoma kamykami, patykami i gumką do włosów.
  - Mam nadzieję, że nie jest niebezpieczna.
  Uderzył go kamyk z procy dziewczynki.
  - Niestety chyba jest... - jęknął.

---

* 'Mc' lub 'Mac' to szkocki przedrostek oznaczający syna, a 'lean' oznacza po angielsku 'pochylać' lub 'opierać'. Ma też kilka innych znaczeń, ale wszystkich nie będę przecież wymieniać.

sobota, 9 maja 2015

Prolog

Medea odwróciła się od lady z triumfalnym uśmiechem i w tym momencie trafiło ją w pierś dwudziestokilogramowe metalowe frisbee. Runęła do tylu, przywracając ladę, roztrzaskując flakony i zwalając półki. Kiedy wstała, jej ubranie pokrywało mnóstwo plam różnej barwy. Wiele z nich tliło się i dymiło.
  - Głupia dziewczyno! Masz w ogóle pojęcie, co może spowodować taka mieszanina eliksirów?
  - Twoją śmierć? - zapytała Piper z nadzieją w głosie.
  Dywan wokół stóp Medei zaczął parować. Zakaszlała, a jej twarz wykrzywiła się z bólu... A może udawała?
  Z dołu dobiegł głos Leona:
  - Jasonie, pomóż!
  Piper zaryzykowała krótkie spojrzenie w dół i prawie załkała z rozpaczy. Jeden smok przydusił Leona łapami d posadzki, obnażając kły. W końcu atrium Jason walczył z drugim smokiem, zbyt daleko, by pomóc przyjacielowi.
  - Zgotowałaś zagładę nam wszystkim! - krzyknęła Medea. Dym kłębił się po posadzce, pełznąc za poszerzającą się plamą tlącej się wykładziny, z której strzelały iskry, podpalając wiszące na stojakaco ubrania. - Za parę sekund ta mieszanka pożre wszystko i zniszczy budynek. Nie ma czasu...
  Trzask! Witrażowy sufit rozprysnął się w deszcz różnokolorowych szkiełek i Festus, brązowy smok, wylądował w atrium galerii handlowej.
  Rzucił się w wir walki i po chwili trzymał już w szponach obu przednich łap po jednym słonecznym smoku. Dopiero teraz Piper doceniła, jak wielki i silny jest ich spiżowy przyjaciel.
  - To mój koleś! - ryknął Leo.
  Festus podleciał w górę i wrzucił słoneczne smoki do czarnych dziur, z których wychynęły. Leo podbiegł do fontanny i nacisnął marmurową płytkę, zasuwając zegary słoneczne. Zadygotały, gdy smoki naparły na nie od spodu, usiłując ponownie wydostać się z podziemi, ale na razie były tam uwięzione.
  Medea zaklęła w jakimś starożytnym języku. Pożar ogarnął już całe czwarte piętro. Trujący gaz wypełniał powietrze. Piper czuła, że mimo roztrzaskanego dachu robi się coraz gorącej. Cofnęła się aż do balustrady, trzymając sztylet wycelowany w Medeę.
  - Nikt już mnie nie porzuci! - Czarodziejka uklękła i chwyciła flakonik z czerwonym eliksirem uzdrawiającym, który jakimś cudem nie został rozbity. - Chcesz, żeby twój chłopak odzyskał pamięć? Zabierzcie mnie ze sobą!
  Piper zetknęła przez ramię. Leo i Jason siedzieli na grzbiecie smoka. Festus zamachał skrzydłami, porwał w szpony dwie klatki z satyrem j duchami burzy i zaczął się unosić w górę.
  Budynek zadygotał. Płomienie i dym pełzły po ścianach, topiąc balustrady i zmieniając powietrze w kwas.
  - Nie przeżyjecie tej wyprawy beze mnie! - warknęła Medea. - Twój młody heros nigdy nie odzyska pamięci, a twój ojciec umrze. Zabierzcie mnie ze sobą!
  Przez chwilę Piper poczuła pokusę, żeby jej uwierzyć. Potem dostrzegła podstępny uśmiech Medei. Czarodziejka wciąż wierzyła, że może namówić ich do zawarcia umowy, że zawsze uda się jej uciec i w końcu zwyciężyć.
  - Nie dzisiaj, wiedźmo.
  Piper przeskoczyła przez balustradę. Leo i Jason złapali ją w powietrzu i wciągnęli na grzbiet smoka.
  Usłyszała, jak Medea krzyczy ze wściekłości, gdy wylecieli przez roztrzaskane sklepienie i poszybowali nad Śródmieściem Chicago. A potem budynek galerii handlowej eksplodował za nimi w nawałnicy ognia i dymu.*

Pół roku później

Leo wydał okrzyk tak głośny, że zapewne słyszano go w Chinach.
  - TAK! KTO UMARŁ? KTO WRÓCIŁ? TO TWÓJ MISTER GADŻET, MAŁA! Haaa!
  Schodzili spiralnym torem ku Ogygii i Leo czuł we włosach ciepły wiatr. Uświadomił sobie, że jego ubranie jest w strzępach, pomimo magii, która była w nie wpleciona. Ręce miał pokryte cienką warstwą sadzy, jakby dopiero co zginął w wielkim pożarze... co faktycznie zrobił.
  Ale nie przejmował się żadną z tych spraw.
  Stała na plaży, ubrana w dżinsy i białą bluzkę, z odrzuconymi do tyłu włosami w kolorze bursztynu.
  Festus rozpostarł szeroko skrzydła i wylądował z potknięciem. Najwyraźniej miał złamaną jedną łapę. Smok zakołysł się i katapultował Leona twarzą w piasek.
  I tyle w kwestii bohaterskiego wejścia.
  Leo wypluł kawałek wodorostu. Festus powlókł się dalej plażą, wydając stoków, który miał znaczyć: Au, au, au.
  Leo podniósł wzrok. Nad nim stała Kalipso z założonymi rękoma i zmarszczonymi brwiami.
  - Spóźniłeś się - oznajmiła. Oczy jej błyszczały.
  - Wybacz, słonko - odparł Leo. - Były straszne korki.
  - Jesteś cały w sadzy - zauważyła. - O udało ci się zniszczyć ubranie, które ci dałam i które miało być nie do zniszczenia.
  - No wiesz - Leo wzruszył ramionami. Czuł się, jakby ktoś uwolnił setkę piłeczek pingpongowych w jego piersi. - Dokonywanie rzeczy niemożliwych to moja specjalność.
  Podała mu rękę i pomogła mu wstać. Stali, niemal dotykając się twarzami, kiedy sprawdzała, czy wszystko z nim w porządku. Pachniała cynamonem. Czy zawsze miała tego maleńkiego piega tuż koło lewego oka? Leo bardzo chciał dotknąć tego miejsca.
  Zmarszczyła nos.
  - Śmierdzisz...
  - Wiem. Jakbym był martwy. Zapewne dlatego, że byłem. Przysięga, której dotrzymałem z ostatnim oddechem, i tak dalej, ale już się lepiej czuję...
  Przerwała mu pocałunkiem.
  Piłeczki pingpongowe tłukły w jego piersi. Czuł się tak szczęśliwy, że musiał świadomie powstrzymać się od wybuchnięcia płomieniem.
  Kiedy go w końcu puściła, jej twarz pokrywały smugi sadzy. Nie przejmowała się tym chyba. Przesunęła palcem po jego policzku.
  - Leo Vale z - powiedziała.
  Nic więcej - tylko imię i nazwisko, jakby to była magiczna formuła.
  - To ja - odparł łamiącym się głosem. - A zatem, hm... chcesz wyrwać się z tej wyspy?
  Kalipso zrobiła krok w tył. Uniosła jedną rękę i wiatr zawirował. Jej niewidzialni służący przynieśli dwie walizki i ustawili je u jej stóp.
  - Skąd ci to przyszło do głowy?
  Leo rozpromienił się.
  - Spakowana na długą podróż, co?
  - Nie zamierzam wracać - Kalipso obejrzała się przez ramię na dróżkę prowadzącą do jej ogrodu i groty, która była jej domem. - Dokąd mnie zabierzesz, Leonie?
  - Najpierw dokądś, gdzie uda mi się naprawić mojego smoka - oznajmił. - A potem... dokąd tylko zechcesz. Jak długo mnie nie było, tak poważnie?
  - Czas to trudna sprawa na Ogygii - odpowiedziała Kalipso. - Miałam wrażenie, że całą wieczność.
  Leo poczuł ukłucie wątpliwości. Miał nadzieję, że u jego przyjaciół wszystko w porządku. Miał nadzieję, że ni minęło całe stulecie, kiedy leżał sobie martwy, a Festus szukał Ogygii.
  Będzie musiał to sprawdzić. Będzie musiał dać znać Jasonowi i Piper, i pozostałym, że jest cały i zdrowy. Ale na razie... sprawy najpilniejsze. Kalipso jest najważniejsza.
  - A więc kiedy opuścisz Ogygię - powiedział - pozostaniesz nieśmiertelna, czy jak?
  - Nie mam pojęcia.
  - I to ci nie przeszkadza?
  - Ani trochę.
  - A zatem doskonale! - odwrócił się do swojego smoka. - Hej, stary, jesteś gotowy na kolejną podróż w żadne konkretne miejsce?
  Festus zionął ogniem i zatoczył się w miejscu.
  - No to lecimy bez planu - powiedziała Kalipso. - Bez pojęcia, dokąd podróżujemy albo jakie problemy czekają na nas poza wyspą. Mnóstwo pytań i żadnych wygodnych odpowiedzi?
  Leo rozłożył ręce.
  - Tak właśnie podróżuję, słonko. Mogę wziąć walizki?
  - Koniecznie.
  Pięć minut później, z Kalipso obejmującą go ramionami w prasie, Leo podniósł Festusa do lotu. Spiżowy smok rozłożył skrzydła i wznieśli się w nieznane.**

Duch kobiety przyglądał się dwójce odlatujących na smoku herosów. To właśnie przez tę maszynę zginęła po raz drugi. To właśnie przez tego chłopaka i jego przyjaciół. Zginęła. Ale to jeszcze nie był koniec. Ci żałośni herosi sądzą, że po pokonaniu Gai już nic im nie grozi. Mylą się. I to jak.
  Poprzednio jej patronka pomogła jej wrócić do życia. Teraz zrobi to sama. Już nawet jest przygotowana. Wiedziała, że kiedyś Gaja upadnie, a ona sama umrze. Zabezpieczyła sobie powrót do życia już wcześniej, jeszcze w Podziemiu. A teraz powróci. Znów będzie księżniczką, nie, lepiej, będzie królową! Zedrze tej głupiej Herze koronę z głowy i ona będzie panią świata. Ona zapanuje nad światem. A ci  żałośni herosi tego gorzko pożałują.

---

* Fragment książki 'Zagubiony Heros' autorstwa Ricka Riordana. Tłumaczenie: Andrzej Polkowski.
** Fragment książki 'Krew Olimpu' autorstwa Ricka Riordana. Tłumaczenie: Agnieszka Fulińska.