Strony

wtorek, 23 czerwca 2015

4. Lauren

Zatrzymałam się dopiero nad niewielkim strumykiem. Nie wiedziałam, gdzie jestem, ale nie obchodziło mnie to. Opadłam na kolana. Nie chciałam płakać, ale łzy i tak pociekły mi po policzkach.
  Dlaczego on tak na mnie działał? Nigdy nie miałam zbyt dobrych kontaktów z chłopakami. Wiedziałam, że niektóre dziewczyny wariują na ich punkcie, ale nigdy ich nie rozumiałam. Nie rozumiałam miłości.
  Ale teraz... był Alex. Irytował mnie, ale...
  Potrzasnęłam głową. O czym ja w ogóle myślałam? Otarłam łzy. Za wiele płakałam. Trzy razy w życiu, w czym dwa razy dzisiaj.
  Co się ze mną działo?
  Usłyszałam jakiś hałas za sobą. Spojrzałam w tamtym kierunku. Niecałe dwa metry ode mnie stał Alex.
  - Zostaw mnie w spokoju - mruknęłam i odwróciłam się z powrotem do strumyka.
  Poczułam, jak chłopak siada obok mnie. Chciałam się o niego oprzeć, ale powstrzymałam się.
  - Lara... - szepnął Alex.
  I tyle. Tylko moje imię.
  Poczułam, jak ziemia delikatnie się trzęsie. Chłopak też to musiał zauważyć, bo gwałtownie wstał i odsunął się.
  - Lara... Co tym razem zrobiłem źle?
  Westchnęłam, nie patrząc na niego.
  - Po prostu byłeś. Siedziałeś obok mnie i oddychałeś.
  Dopiero teraz zerknęłam na niego. Przekrzywiał zabawnie głowę, przyglądając mi się uważnie.
  - Więc to o to chodzi? - upewnił się. - Byłem za blisko? - westchnął. - I tylko dlatego chcesz zatopić Long Island?
  - Nie chcę jej zatopić.
  - Właśnie robisz trzęsienie ziemi.
  Skoncentrowałam się i ziemia przestała się trząść.
  - Już nie.
  Alex uśmiechnął się i przyjrzał mi się uważnie. Było w tym spojrzeniu coś dziwnego, coś...
  Odwróciłam wzrok.
  - Czego chcesz? - spytałam.
  - Masz chłopaka? - spytał nagle.
  Spojrzałam na niego z zaskoczeniem.
  - Nie, a co...
  - A kiedyś miałaś?
  Przypomniałam sobie mojego przyjaciela z dzieciństwa.
  - Nie, chyba nie.
  Chłopak uniósł brwi.
  - Chyba?
  - Nieważne.
  Nie chciałam mówić o Martinie. Nie chciałam o nim myśleć. Kiedyś był moim najlepszym i jedynym przyjacielem, ale później... pokłóciliśmy się. Nawet myślenie o nim bolało.
  - A czemu cię to interesuje? - spytałam.
  Alex wzruszył ramionami.
  - A jakoś tak.
  Tym razem to ja uniosłam brwi.
  - Mam ci wyjaśnić? - spytał chłopak. - Nie chcę kolejnego trzęsienia ziemi.
  Poczułam, jak się rumienię, więc odwróciłam wzrok i zakryłam twarz włosami, modląc się, by nic nie zauważył w tych ciemnościach.
  - Lara?
  - Hm?
  - Ominęłaś oprowadzanie po obozie.
  Spojrzałam z powrotem na niego.
  - No i?
  - Chyba powinienem cię oprowadzić.
  - Sama sobie poradzę.
  Chłopak uśmiechnął się.
  - Wiesz, gdzie masz mieszkać?
  Otworzyłam usta, a po chwili je zamknęłam. Fakt.
  - Więc może jednak chodź - zasugerował rozbawiony Alex. Ciekawe, co było takie śmieszne.
  - A wiesz, jak stąd wyjść? - spytałam.
  Ha. Tym razem to on otworzył usta, po czym je zamknął. Moja kolej na uśmiech.
  Chłopak naburmuszył się.
  - Co cię tak śmieszy?
  Roześmiałam się.
  - Przed chwilą płakałaś - przypomniał Alex.
  - To było przed chwilą - zauważyłam.
  - Masz zmienne nastroje.
  Wzruszyłam ramionami.
  - Może.
  Chłopak uśmiechnął się i wyciągnął do mnie rękę.
  - Chodź.
  Wstałam, ignorując jego dłoń.
  - Jakiś pomysł?
  - A nie masz gdzieś w swoim zestawie supermocy jakiegoś GPSa?
  - Spadaj.
  - Nie masz?
  Westchnęłam.
  - Mam, ale wolę nie próbować przywoływać jakiejś mocy. Nie potrafię ich kontrolować i w końcu mogę spowodować utworzenie się nowego wulkanu albo tornado. Wolę nie ryzykować.
  Alex pokiwał powoli głową.
  - Może masz rację.
  Uniosłam brwi.
  - Może?
  - Na pewno masz rację - poprawił się. - Więc musimy się zdać na moją nieznajomość lasu.
  - Nigdy tu nie byłeś?!
  - Byłem, podczas gier o sztandar.
  - Podczas czego?
  Chłopak machnął ręką.
  - Nieważne. W piątek ci wyjaśnię. W każdym razie, wstęp do lasu jest zakazany, więc nie, nie znam drogi. Chociaż - zmarszczył brwi - chyba mogę nas tam przetransportować.
  - A dokładniej w jaki sposób?
  Alex uśmiechnął się.
  - Słyszałaś o czymś takim, jak podróż cieniem?
  Zmarszczyłam brwi.
  - Jesteś synem...
  - Hadesa, tak.
  Przekrzywiałam głowę, próbując dopasować to do chłopaka. Wygląd się zgadzał - czarne włosy, czarne oczy, ale reszta... może, ale niewiele.
  Alex musiał zauważyć to spojrzenie, bo westchnął.
  - Tak, wiem, to do mnie nie pasuje. Nie musisz przypominać - odwrócił się i rozejrzał się. - W nocy chyba nie trudno i cień, więc... - odwrócił się do mnie. - Mogę cię dotknąć? - zmarszczył brwi. - Dobra. Trochę głupio to zabrzmiało, ale wiesz, o co chodzi.
  Parsknęłam śmiechem, a chłopak spojrzał na mnie urażony.
  Przytaknęłam, a Alex chwycił mnie za rękę. Poczułam przyjemny dreszcz. Chłopak odwrócił mnie do siebie i spojrzał mi w oczy.
  Odwróciłam wzrok.
  - A nie mieliśmy... - zaczęłam, ale Alex przesunął palcem po moich ustach. Zamilkłam. Spojrzałam w górę, na jego twarz. Sięgałam mu zaledwie do ramienia. Patrzyłam, jak chłopak pochyla się ku mnie i...
  Gdzieś w lesie rozległ się ryk. Alex odruchowo puścił moją rękę, a ja natychmiast się odsunęłam.
  - Co to było? - spytałam.
  - Nie wiem - chłopak wzruszył ramionami, nie odrywając ode mnie wzroku. Odwróciłam się i przygryzłam wargę. - W lesie jest wiele potworów, ale nie powinny się zapuszczać na teren obozu.
  Uniosłam brwi, chociaż jako że stałam do niego tyłem, nie mógł tego zauważyć.
  - Nie powinny? - powtórzyłam.
  - Nie powinny, chociaż ostatnio... - zanim dokończył, z krzaków wypadł ogromny lew, ryknął, potrząsając złotą grzywą i skoczył na mnie. Krzyknęłam, ale zanim potwór zdążył do mnie doskoczyć, Alex odepchnął mnie na bok i lew wpadł na niego. Pazury zwierzęcia rozerwały mu ramię.
  Krzykneliśmy, tym razem oboje. Alex wyciągnął nie-wiadomo-skąd sztylet i próbował wbić go w skórę potwora, ale metal odbił się od jego skóry.
  Lew nemejski.
  Zwierzę utkwiło we mnie swoje czerwone ślepia i ryknęło. Potwór skoczył i docisnął mnie do ziemi.
  Zignorowałam ból w ramionach i spojrzałam w oczy lwa. Wiedziałam, że użycie mojej mocy było niebezpieczne, ale co innego mogłam zrobić?
  Skoncentrowałam się. Ziemia delikatnie się zatrzęsła, a lew ryknął, tym razem z bólu. Zeskoczył ze mnie, po czym zaczął zwijać się na ziemi. Po chwili zmienił się w proch i pozostała po nim tylko jego skóra.
  Mimo że wciąż leżałam na ziemi, poczułam jak kręci mi się w głowie. Udało mi się użyć mocy tak, jak chciałam i nie wywołać przy tym powodzi. To najprawdopodobniej całkowicie wyssało ze mnie moją energię.
  Usłyszałam kolejne ryki i poczułam, jak Alex łapie mnie za rękę. Po chwili znaleźliśmy się na granicy między lasem a obozem.
  Następne, co pamiętam, to ciemność.

• † • † • † •

Dziewczynka wbiega na niewielką polankę i dobiega do strumyka. Odwraca się z uśmiechem wymalowanym na twarzy.
  - Wygrałam! - krzyczy. - Jestem pierwsza!
  Z lasu wychodzi młoda, rudowłosa dziewczyna. Uśmiecha się do małej.
  - Gratulacje! - chwali ją i pochyla się, tak, aby ich oczy znalazły się na tym samym poziomie. Przez chwilę obie patrzą sobie w oczy, po czym starsza uśmiecha się szerzej i daje małej pstryczka w nos. Dziewczynka odruchowo cofa się do tyłu i wpada do wody. Po chwili wynurza się i obie wybuchają śmiechem.
  Rudowłosa wyciąga do małej dłoń. Dziewczynka łapie ją i wychodzi na brzeg, ale nagle zapada ciemność. Zaniepokojona starsza dziewczyna rozgląda się wokoło. Nagle krzyczy. Jakaś siła wciąga ją do wody. Próbuje wynurzyć się nad powiechrznię, ale jej głowa pozostaje pod wodą.
  - Lea! - krzyczy dziewczynka.
  Rudowłosa ostatkiem sił wynurza głowę.
  - Idź! - krzyczy. - Uciekaj!
  Po czym znika pod powierzchnią.
  Mała odwraca się i ucieka.
  Wpada na jasnowłosego chłopaka, po czym szybko odskakuje. Tamten wpatruje się w nią zaskoczony.
  - Kim jesteś? - pyta.
  Dziewczynka przygląda mu się nieufnie.
  - Nie twoja sprawa - mówi odważnie. - A ty to niby kto?
  Chłopak przygląda jej się uważnie.
  - Martin - mówi w końcu. - Jestem Martin.

• † • † • † •

Otworzyłam oczy i zamrugałam. Znajdowałam się w jakimś pokoju, najprawdopodobniej w Wielkim Domu, czy jak tam Chejron go nazywał. Przez okno wpadało jasne światło.
  Usiadłam i natychmiast tego pożałowałam. Poczułam gwałtowny ból w obydwu ramionach.
  Ktoś delikatnie położył mnie z powrotem na poduszkach. Odwróciłam się, mając nadzieję, że zobaczę Alexa (Lauren, co ty mówisz, ty idiotko?!), ale to nie on siedział przy moim łóżku. Ten chłopak był o wiele starszy, wyglądał na około dziewiętnaście, ale wiedziałam, że ma dwadzieścia jeden. Jego włosy miały kolor jasny blond, a oczy czarny jak Podziemie. Zawsze mnie to trochę bawiło. No bo: dzień i noc. Słońce i Podziemie. Olimp i Tartar.
  Kiedyś słyszałam, że oczy odzwierciedlają duszę człowieka. Nigdy w to nie wierzyłam. Przecież on nie mógł być nocą, Podziemiem, Tartarem? Myliłam się. I to bardzo.
  Chłopak wpakował mi do ust łyżkę ambrozji, a następnie pochylił się nad moim uchem.
  - Jedno słowo - wysyczał. - Wspomnisz chociaż jednym słowem, że się znamy, albo kiedyś znaliśmy, a pożałujesz. Nie znasz mnie, jasne, Len Dark?
  Len. Tak na mnie kiedyś mówił.
  Kiedyś.
  Zamrugałam, by ukryć łzy. Przełknęłam ambrozję i przytaknęłam.
  - Tak. Tak, Martin.
  I nie musisz mi mówić, że cię nie znam. Sama wiem to wystarczająco dobrze, dodałam w myślach.
  Odparłam głowę o poduszki i z powrotem zasnęłam.

Gdy znów się obudziłam, na miejscu Martina siedziała jasnowłosa dziewczyna, a obok niej Percy. Chłopak obejmował ją, więc wywnioskowałam, że byli parą. Nieco dalej stał Chejron i kłócił się z małym Posjedonkiem.
  - ... ale mówiłeś, że temu lwu więcej czasu zajmie powrót z Tartatu!
  - Percy, wiesz, że z tym ostatnio była problem. Zresztą, mógł wrócić, gdy Gaja się budziła.
  Pod ścianą naprzeciwko stał Alex. Tak właściwie, to nie stał. Spacerował od jednego końca do drugiego, mamrocząc coś pod nosem. Wyglądał na bardzo zaniepokojonego. W końcu spojrzał na mnie i zatrzymał się. Jego lewe ramię było obandażowane.
  - Obudziła się!
  Percy i Chejron zamilkli i wszyscy odwrócili się do mnie.
  - Um... Lauren, co się stało w lesie? - spytał niepewnie centaur.
  - Przecież już wam mówiłem - mruknął Alex, podchodząc bliżej.
  Jasnowłosa dziewczyna pomogła mi usiąść.
  - Chejron, Percy - zwróciła się do pozostałych. - Możecie wyjść?
  Centaur rzucił mi jeszcze jedno zaniepokojone spojrzenie, po czym wyszedł. Percy pocałował blondynkę w policzek, a następnie opuścił pokój.
  Dziewczyna spojrzała na mnie szarymi oczyma.
  - Jestem Annabeth - przedstawiła się.
  - Lauren - wymamrotałam. Czułam się, jakbym nie piła od tygodni. Mój język już chyba całkowicie wysechł.
  Annabeth wręczyła mi szklankę z nektarem i pomogła mi się z niej napić.
  - Alex - mruknął Alex, nie spuszczając ze mnie wzroku.
  - To wiem - powiedziałyśmy w tym samym czasie ja i Annabeth. Spojrzałyśmy po sobie i parsknęłyśmy śmiechem.
  - Co was tak śmieszy? - spytał Alex, ale nie czekając na odpowiedź, dodał: - Lara, dobrze się czujesz?
  Przypomniałam sobie spotkanie z Martinem. Nektar nagle przestał smakować tak dobrze.
  - Tak - skłamałam.
  - A tak nie kłamiąc?
  Westchnęłam.
  - Aż tak widać, że kłamię?
  - Nie, ale nie możesz się źle nie czuć - zauważył Alex.
  Czuję się, jakbym właśnie pokłóciła się z moim najlepszym i jedynym przyjacielem, pomyślałam. Czuję się, jakby wszystko działo się od nowa. Jakbym znów miała siedem lat. Jakbym znów...
  Wzruszyłam ramionami i skrzywiłam się.
  - Dobrze, jak na kogoś, kto mógł zostać zabity przez głupiego ogara piekielnego.
  Annabeth spojrzała na mnie, a potem na Alexa.
  - Wyjdę na chwilę.
  Wstała i opuściła pokój. Chłopak natychmiast zajął jej miejsce.
  - Lara, coś się stało? - spytał Alex. - Jesteś dziwnie blada.
  Zamrugałam.
  - To nic - nie patrzyłam mu w oczy.
  - Lara...
  - To nic  - powtórzyłam.
  Chłopak westchnął z rezygnacją.
  - Dobrze się czujesz? - spytał.
  Przytaknęłam.
  - Martwiłem się o ciebie.
  - Prawie cały czas tutaj siedział! - krzyknął Percy zza drzwi.
  Alex zaklął.
  - Zabiję cię!
  Usłyszałam teatralne westchnienie Annabeth.
  - Mówiłam, żebyś nie podsłuchiwał - przypomniała.
  Parsknęłam śmiechem. Alex chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale zerknął na mnie i posłał mi wymuszony uśmiech. Roześmiałam się jeszcze bardziej.
  - Co się tak śmiejesz? - spytał urażony chłopak.
  Otworzyłam usta, by odpowiedzieć, gdy do pokoju wszedł jasnowłosy chłopak.
  Uśmiech natychmiast zniknął z mojej twarzy.
  Martin.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

3. Chris & Alex

(Chris)

- Cisza! - Chejron zastukał kopytami o ziemię, starając się uciszyć zebranych przy ognisku herosów. - Jak może niektórzy już wiedzą, dzisiaj do obozu dotarły dwie półboginie - wśród zebranych herosów dało się słychać szmer. Ostatnio dosyć rzadko do Obozu trafiali nowi półbogowie. Jeszcze niedawno było ich całkiem sporo, ale teraz znowu zaczynało ich brakować. Wiele zniknęło również podczas ostatnich ataków - potwory w jakiś sposób przedostawały się na teren obozu. - Ponieważ obie przekroczyły już trzynaście lat...
  - Więc dlaczego jeszcze nie zostały uznane? - spytała głośno Clarisse, po czym spojrzała na Percy'ego, zupełnie jakby to była jego wina.
  Chejron westchnął.
  - Clarisse, bogowie zwykle mają pewne... trudności w dotrzymywaniu obietnic.
  - I to nie jest moja wina - dodał Percy.
  Clarisse prychnęła.
  - A co to właściwie za nowi?
  - Nowe - poprawił ją jakiś głos, którego nie rozpoznawałem. - Półboginie to chyba jednak 'one', prawda?
  Spojrzałem w tamtym kierunku. Na ławce przy ognisku siedziała czarnowłosa dziewczyna. Jej duże, złoto-brązowe oczy błyszczały w świetle ogniska. Bylem pewien, że już kiedyś ją widziałem, ale nie pamiętałem gdzie. Na pewno nie było to w Obozie. Obok niej siedziała niebieskooka blondynka  rozglądająca się wokoło niepewnie.
  Clarisse spojrzała z pogardą na brunetkę.
   - To ty jesteś ta nowa? - upewniła się, po czym obrzuciła dziewczynę krytycznym spojrzeniem. - Chcesz wiedzieć, jak tu się traktuje takich jak ty?
  - Tak ci się podobała muszla klozetowa, Clarisse? - spytał Percy. - Chcesz znów ją odwiedzić?
  - Percy... - zaczął Chejron.
  - Spadaj, Jackson - warknęła córka Aresa.
  - Clarisse, Percy, przestańcie się kłócić - zawołał centaur.
  Wszyscy spojrzeli na niego. Chejron rzadko krzyczał. Albo musiał być zdenerwowany (mało prawdopodobne), albo był czymś bardzo zaniepokojony. Wolałem nie wiedzieć, czym.
  Chejron zaczerpniął głęboki wdech.
  - Jak już mówiłem, dzisiaj do obozu przybyły dwie nowe półboginie - jego głos lekko drżał. - Rosalie White i... - czy tylko mi się wydawało, że centaur przełknął ślinę? - ... i Lauren Dark. Moglibyście proszę wystąpić?
  Blondynka niepewnie wstała z ławki. Najwyraźniej nie lubiła być w centrum uwagi zbyt wielu ludzi. Jej koleżanka natomiast prychnęła i założyła ręce na piersiach.
  - A my to co, rzeźby w muzeum? Poproszę jeszcze plakietkę: 'Nie dotykać'.
  - Ta to Lauren. Łatwo ją rozpoznać i usłyszeć - przedstawił ją teatralnym szeptem Percy. Kilka osób parksnęło śmiechem.
  Chejron westchnął.
  - Percy... To nie jest powód do śmiechu.
  - A niby dlaczego nie?
  - Chcesz wiedzieć? - zainteresowała się Lauren.
  Chejron odchrząknął.
  - Wiem, że jest już późno, ale mimo to chciałbym, by ktoś odprowadził dziewczyny po obozie - rozejrzał się po herosach. - Chris?

- Możemy zacząć od zbrojowni? - spytała Lauren. - Albo areny szermierczej?
  Staliśmy na pustym amfiteatrze. Pozostali herosi rozeszli się już do swoich domów.
  - Noo... - zawahałem się. - Zbrojownia należy albo do dzieci Ateny, albo Hefajstosa, a ja jestem synem Dionizosa, więc...
  - ... jesteś tylko i wyłącznie uzależniony od alkoholu? - dokończyła za mnie Lauren.
  - Co...? - poczułem, jak się rumienię. - Nie, wcale nie, ja tylko...
  - Witajcie, młode panie, potrzebujecie pomocy w oprowadzaniu? - podszedł do nas mój najlepszy przyjaciel, Alex. Dobra wiadomość: nie musiałem sam zajmować się dwoma dziewczynami. Zła wiadomość: znając Alexa, zaraz zaprosi tą ładniejszą (czyt. Lauren) na randkę, a wnioskując z pierwszego pytania Lauren, ta chyba wyśle go do szpitala, niż odpowie 'tak'.
  Chyba miałem rację.
  Brunetka skrzyżowała ramiona.
  - Spadaj, idioto, i nie, nie potrzebuję twojej pomocy - warkęła.
  - Um... Lauren... - zaczęła niepewnie Rosalie. - Chyba nie powinnaś...
  Lauren odwróciła się do mnie.
  - To gdzie jest ta zbrojownia? - spytała.
  Alex skrzywił się i mruknął coś pod nosem.
  Oczy Lauren ciskały błyskawice. Nie dosłownie, rzecz jasna, chociaż... miałem wrażenie, że w jej brązowych tęczówkach rozbłysły pioruny.
  - Wybacz, nie dosłyszałam - wycedziła dziewczyna. - Co powiedziałeś?
  - Nic. Umówisz się ze mną?
  Strzał w 10. Tyle że na minusie.
  I wtedy to się wydarzyło.
  Dotychczas bezchmurne niebo pokryto się burzowymi chmurami. Gdzieś w oddali strzelił piorun. Ziemia zatrzęsła się. Dookoła stóp Lauren pojawiły się niewielkie szpary, z których zaczęły wynużać się trupy.
  - Alex...?
  Chłopak pokręcił głową. Zauważyłem, że jego twarz była blada.
  - To nie ja - wydusił, cofając się o krok.
  Rosalie również odsunęła się od koleżanki.
  - Lauren? - spytała niepewnie. - Co się dzieje?
  Tamta nie zwróciła na nią uwagi. Jej oczy... Tak, teraz byłem pewien, że coś z nimi było nie tak. Jedno z nich było czarne, drugie czerwone. A czy one nie były przypadkiem brązowe?
  Zanim zdążyłem się nad tym zastanowić, podgalopował do nas Chejron. Był jeszcze bledszy niż Alex (a to w ogóle możliwe?). Spojrzał na Lauren, a potem na chłopaka.
  - Alex. Nigdy więcej jej o to nie pytaj - powiedział cicho. - Lauren. Zatrzymaj to, proszę - w jego oczach pojawiło się błaganie. Burza ucichła, chmury powoli się rozwiały, a szpary w ziemi z powrotem się zamknęły. - Mógłbym z tobą przez chwilę porozmawiać? Proszę.
  Dziewczyna mruknęła coś pod nosem, ale przytaknęła.
  Chejron zaprowadził ją w stronę Wielkiego Domu.
  Alex spojrzał za nią.
  - Chris, oprowadź Rosę - szepnął do mnie. - Ja idę podsłuchiwać.

• † • † • † •
(Alex)

Drzwi Wielkiego Domu otworzyły się, a ja przywarłem do ściany, modląc się w duchu, by Lauren mnie nie zauważyła. Miałem szczęście. Dziewczyna wybiegła z budynku, trzaskając za sobą drzwiami, po czym ruszyła szybkim krokiem w stronę domków, mamrocząc pod nosem przekleństwa, których nawet ja nie znałem. A to było osiągnięcie!
  W uszach wciąż huczała mi jej rozmowa z Chejronem. Nie mogłem uwierzyć, że to Lauren jest... Nią.
  Gdy doszedłem do Wielkiego Domu, już rozmawiali.
  - ... proszę, panienko, nie rób tak więcej - słysząc głos centaura znieruchomiałem. Chejron nigdy, nigdy, nie mówił do żadnego herosa per panienko lub panie. Zawsze zwracał się do nas po imieniu. Więc dlaczego teraz...?
  Podszedłem do okna i zajrzałem ostrożnie do środka. Centaur stał ze spuszczoną głową przy kominku i wpatrywał się w ogień trawiący grube bale drewna. Tymczasem Lauren rozsiadła się wygodnie na sofie, tak, że widziałem tylko tył jej głowy.
  - Może powiedz temu idiocie, żeby mnie nie wku... denerwował - burknęła dziewczyna.
  'Idiocie'?! Przez piętnaście lat mojego życia, żadna dziewczyna nie nazwała mnie idiotą. I żadna dziewczyna nie stwierdziła, że ją wku-denerwuję.
  Chejron westchnął.
  - Panienko...
  Lauren gwałtownie się wyprostowała, albo przynajmniej tak mi  się wydawało, bo jej głowa podniosła się nieco, a ręce zniknęły z oparcia sofy.
  - Nie potrafię kontrolować swoich mocy! - jej ręce z powrotem wystrzeliły w górę. - I przestań mi tu z tą 'panienką'! Tylko dlatego, że jakimś bogom zachciało się zabawić, teraz wszyscy albo chcą mnie zabić, albo wykorzystać, albo traktują mnie jak jakąś wielką, zagraniczną królową! Przynajmniej dobrze, że nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, by mi doczepić kartkę z dokładnym opisem, kim jestem. Wtedy wszyscy by wiedzieli, i wszyscy byliby tacy sami!
  Cofnąłem się od okna i zakryłem usta dłońmi, żeby nie krzyknąć. Nie, ona nie mogła być... Ale jej słowa idealnie do tego pasowały... To by wyjaśniało wybuch mocy...
  Potrząsnąłem głową, próbując wyrzucić z siebie te myśli. Skąd mi to w ogóle przyszło do głowy?
  Przysunąłem  się z powrotem bliżej okna. Lauren już stała, energicznie gestykulując.
  - ... tak, wiem, mam jakieś super-ekstra moce, dzięki którym mogę zbawić świat. No i co z tego?! Nie chcę być jakąś lalką damskim Supermanem! Chcę mieć normalne życie, normalnych przyjaciół, normalnych rodziców i zero potworów i idiotycznych bogów!
  Chejron westchnął cicho.
  - Panien... Lauren, nikt tutaj się o to nie prosił.
  - Może i nikt, ale w porównaniu z moim życiem, nawet ich jest normalne! Nie mają żadnej głupiej przepowiedni! Nie mają tysiąca wrogów, o których nawet nie wiedzą, których nigdy nie spotkali! Nie mają żadnych mocy zdolnych zniszczyć świat! Nawet te dzieci Zeusa, Posejdona czy Hadesa!
  Centaur westchnął ponownie.
  - Lauren, rozumiem, ale...
  - Nie, nic nie rozumiesz! Przed wszystkimi udaję kogoś innego, niż jestem! Udawałam, odkąd Lea zginęła! Nigdzie nie zostawałam na dłużej niż miesiąc! Modyfikowałam pamięć ludzi, by sądzili, że byłam tam od zawsze! Wszędzie byłam kimś innym! Musiałam uciekać, ukrywać się przed kimś, kogo nigdy nie widziałam, nigdy nie spotkałam, tylko dlatego, że jakaś banda głupich gnojków uznała, że są dla mnie, a raczej dla nich, zagrożeniem!
  Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że ta 'banda głupich gnojków' to bogowie. Wstrzymałem oddech, czekając na jakiś wybuch, albo chociażby grzmot, ale nic się nie stało. Czyżby nawet bogowie się jej bali?
  Chejron również nie reagował. Nie odzywał się, nawet nie podniósł wzroku znad kominka.
  Lauren nabrała głęboko powietrza, po czym wypuściła je ze świstem. Sądziłem, że jeszcze coś powie, ale ona po prostu wybiegła z Wielkiego Domu, trzaskając za sobą drzwiami i ruszyła w kierunku domków obozowiczów.
  Bez namysłu pobiegłem za nią.
  Z początku myślałem, że wpadnie do któregoś z domów, ale ona minęła je i pobiegła do lasu.
  Zawahałem się. Las był niebezpieczny, szczególnie w nocy. Upewniłem się, że mam przy sobie sztylet i wszedłem do środka.
  Było tam ciemno i mroczno. Normalnie nie mam nic przeciwko ciemności, ale tutaj wzdrygnąłem się. Było w tym miejscu coś... niebezpiecznego. Groźnego. Nawet dla mnie.
  Szybko odnalazłem Lauren. Zatrzymała się zaraz po wbiegnięciu do lasu i teraz siedziała skulona pod drzewem, z twarzą ukrytą między ramionami. Dopiero po chwili zorientowałem się, że płacze.
  Zatrzymałem się, nie wiedząc, co zrobić. Chciałem usiąść obok niej i ją objąć, ale wolałem nie być świadkiem jej kolejnego wybuchu. Jednocześnie... Nie mogłem tak po prostu pozwolić jej płakać.
  Lauren podniosła na mnie wzrok. Natychmiast otarła łzy wierzchem dłoni.
  - Czego chcesz? - warknęła, albo przynajmniej spróbowała, bo przez łzy było to chyba dość trudne.
  Usiadłem w odległości około metra od niej.
  - Jesteś Nią, prawda? - spytałem.
  Dziewczyna pobladła, a jej oczy rozszerzyły się.
  - Podsłuchiwałeś?
  Przytaknąłem nieznacznie.
  - Nikomu nie mów, błagam - poprosiła cicho Lauren.
  - Nie powiem - obiecałem.
  Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, wpatrując się w siebie nawzajem. Gdy byłem mały, słyszałem legendę o Niej. Zawsze wyobrażałem Ją sobie jak jakąś potężną, mega ładną boginię. Ale Lauren... taka nie była. Bardziej... naturalna. Prawdziwa. Piękna.
  Nie wiem, czemu nagle wyciagnąłem dłoń i otarłem łzę spływającą powoli po policzku dziewczyny. Lauren nagle się spięła, jakby nigdy nikt jej tak nie dotykał. No ale przecież musiała mieć jakąś mamę, nie?
  No, tak. W końcu to Ona. Żyła sama od - ilu? - dziewięciu lat.
  - Lauren... - szepnąłem. - Często ci się to zdąża? Takie wybuchy?
  Nabrała powietrza, zezując na moją dłoń i odsuwając ją od swojej twarzy. Mimowolnie się uśmiechnąłem.
  - Czasami - przyznała. - Zwłaszcza jeśli mnie ktoś irytuje - spojrzała na mnie krzywo.
  Wyszczerzyłem zęby. Sam nie wiedziałem, co mnie tak rozweseliło.
  - Więc przy mnie często będziesz mieć wybuchy - stwierdziłem. - Ja dla ciebie zawsze jestem irytujący.
  - Spadaj - warknęła, tym razem z lepszym skutkiem.
  Rozłożyłem ręce.
  - No to mamy problem, księżniczko.
  Uchyliłem się przed garścią liści rzuconych przez Lauren i parsknąłem śmiechem. Dziewczyna zrobiła wściekłą minę, ale po chwili też się uśmiechnęła.
  - Zostaniemy przyjaciółmi? - spytałem nagle.
  - Nawet nie wiem, jak się nazywasz - zauważyła Lauren.
  - Alexander Nikolas Hunter - przedstawiłem się. - Dla przyjaciół Alex. A panienka to, jak mniemam, Lauren Dark?
  - Nie wygłupiaj się - skarciła mnie dziewczyna, ale uśmiechnęła się. - Lauren Margaret Dark.
  - Mogę na ciebie mówić Lara?
  - Nie!
  - A więc, Lara...
  - Zabiję cię!
  Dziewczyna podniosła z ziemi kolejną garść liści. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem przed siebie.
  - Najpierw mnie złap!
  Obejrzałem się za siebie.
  Cholera. Ona była naprawdę szybka.
  Wbiegłem w cień i po chwili znalazłem się kilkadziesiąt metrów z przodu. Parsknąłem śmiechem, wyobrażając sobie minę Lary.
  Zatrzymałem się i spojrzałem za siebie. Dziewczyny nigdzie nie było widać. Albo też się zatrzymała, albo... była blisko. Odwrociłem się i uciekłem.
  Po chwili potknąłem się o wystający korzeń. Tak to jest, jeśli biega się po gęstym lesie w nocy. Odwrociłem się tak, że leżałem na placach, a nie na brzuchu. Chciałem wstać, gdy coś się na mnie przewróciło, dociskając mnie z powrotem do ziemi.
  Spojrzałem w górę. Lara leżała na mnie, jej twarz na wysokości mojej. Wpatrywała się we mnie, ja w nią. Jej złoto-brązowe oczy delikatnie błyszczały, długie, czarne włosy opadły w dół, tworząc coś w rodzaju zasłony wokół naszych twarzy. Delikatnie wyciągnąłem dłoń, dotykając jej policzka. Nie odsunęła się. Wsunąłem drugą dłoń w jej włosy i przysunąłem jej twarz bliżej. Prawie stykaliśmy się nosami.
  Nagle Lara gwałtownie wstała i odsunęła się ode mnie.
  Usiadłem.
  - Lara...
  Dziewczyna wpatrywała się we mnie dziwnie. Odwróciła się i odbiegła w las.
  - Lara!

† † †

Tak, wiem.
  Długo mnie nie było.
  Teraz już będę starała się wstawiać regularnie, albo Was przedtem o tym informować o mojej nieobecności. Po prostu... na początku wyjechałam na Sycylię do pięciogwiazkowego hotelu bez Wi-Fi, a potem uczyłam się do ważnego egzaminu z angielskiego,... a potem miałam rozdział napisany na telefonie, na którym skończył się internet i nie było jak opublikować ani przesłać na komputer... Usprawiedliwiona?
CZYTASZ = KOMENTUJESZ

środa, 27 maja 2015

2. Rosalie

Nie miałam pojęcia, skąd Lauren wiedziała o greckich bogach. Teoretycznie mogłaby być półbogiem, tyle że... herosi zwykle specjalizowali się w jednej dziedzinie. Lauren była bardziej... wszechstronna. No ale przecież nie można być dzieckiem wszystkich bogów na raz, prawda? Chociaż... może mogłaby mieć boginię za babcię jakiegoś boga za tatę... Nie,to zbyt skomplikowane i bardzo mało prawdopodobne.
  Dobra, Rosa, przestań się przejmować Lauren. Na razie musisz znaleźć tego jakiegoś McLeana.
  A tak co do Lauren... Gdzie ona się podziała?
  Zatrzymałam się gwałtownie i rozejrzałam się wokoło.
  Ups. Lauren należała do takich osób, których nie można zostawić samych na pięć minut. Ba! Jej nie można było zostawić na pięć sekund, a co ja tutaj o minutach mówię!
  Ruszyłam ulicą, rozglądając się wokoło z niepokojem. Lauren mogła albo się zgubić (w co wątpię), albo wpaść na jeden ze swoich 'genialnych' pomysłów. Nie jestem pewna, czy rzeczywiście są takie 'genialne'. Niebezpieczne z pewnością.
  I wcale nie jestem taka, jak mnie Lauren opisała. Nigdy nie wierzcie w żadne słowo, jakie ona mówi. Nauczyciele nigdy jej nie wierzą, ale to tylko dlatego, że za dobrze ją znają. Ona potrafi kłamać. Nie tak dobrze jak ja, ale jednak. I o wiele częściej, prawie zawsze.
  Też tak czasem macie, że musicie o czymś opowiedzieć, a w końcu mówicie na zupełnie inny temat? Ja tak. Często nawet nie wiem, skąd to wyszło. Teraz było tak: mówiłam, jak często Lauren kłamie, gdyż mówiłam, że nie powinno się jej wierzyć, gdyż mówiłam, że jej nie można na długo zostawić samej, gdyż się zgubiła. Wszystko jasne?
  NIE!
  Dobra, nie ważne. Wracając do historii: rozglądałam się wokoło, szukając Lauren lub jakiejś niespodzianki od niej. Zajrzałam chyba wszędzie, ale nie mogłam jej znaleźć. Może po prostu wyparowała? I mam ją z głowy? Hurra!

Ej, czekaj, Lie. Ja zniknęłam, a ty się cieszysz?

Nie wtrącaj się, Lauren. Miałaś poprzedni rozdział, teraz moja kolej.
  Chociaż tak właściwie to masz rację. Nie 'hurra'. Możesz właśnie wymyślać sposób, by zniszczyć
ludzkość, a ja się cieszę.

No, widzisz? Ja zawsze mam ra... Ej, czekaj, coś ty powiedziała?!

  Możesz już być cicho? Chciałabym dokończyć.
  A więc, jak już mówiłam: próbowałam znaleźć Lauren wśród tłumów zebranych na ulicy (zawsze jest ich tak dużo?!), gdy usłyszałam:
  - Hej, Lie, chodź tutaj!
  Rozejrzałam się wokoło. Lauren siedziała na murku oddzielającym chodnik od jezdni i machała do
mnie.

Czyli jednak nie wymyślałam sposobu, jak zniszczyć ludzkość. Widzisz? Aż taka zła nie jestem!

Chyba muszę poćwiczyć szermierkę. Może uda mi się wtedy w końcu uciszyć Lauren.
  Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć... Hurra! Nie odzywała się całe pięć sekund!

To teraz mogę już się odzywać?

Nie. Cicho bądź!
  *chwila przerwy*
  Dobra. Przeniosłam się do innego pokoju. Może tutaj nie będzie jej słychać.
  Wracając (po raz któryś tam) po historii:
  - Hej, Lie, chodź tutaj! - zawołała Lauren, machając do mnie wesoło.
  Podeszłam bliżej, przeciskając się przez tłum. Gdy doszłam do panny Dark, ta zeskoczyła na ziemię.
  - Co się stało? - spytałam.
  - Wiesz, kim jest ten McLean? - pokręciłam głową, na co Lauren wykrzyknęła: - Aktorem! I to słynnym!
  - Skąd wiesz? - zdziwiłam się.
  - Ma taką miłą asystentkę, Melię - wyjaśniła, po czym rozejrzała się ostrożnie dookoła. - Ona jest aurą?
  - Czym? - nigdy wcześniej nie słyszałam tego słowa.
  - Coś jakby duchem wiatru - wyjaśniła Lauren.
  - Czyli ten McLean jest półbogiem? - upewniłam się.
  Lauren pokręciła głową.
  - On nie, jego córka tak. Piper McLean, córka Afrodyty. Melie mówiła, że... - dziewczyna urwała i pomachała uśmiechniętej kobiecie przeciskającej się przez tłum. - O, właśnie idzie!
  Przyjrzałam się kobiecie. Miała brązowe oczy i ciemne włosy. Na jej twarzy gościł szeroki uśmiech.
  - Witaj, Lauren! - wykrzyknęła wesoło. - A ty musisz być Rosalie - odwróciła się do mnie.
  Przytaknęłam.
  - Miło mi panią poznać - przywitałam się.
  - Idźcie na Long Island - powiedziała Melie, zwracając się z powrotem do Lauren. - Tam odnajdziecie Obóz Herosów.
  - Jasne, dzięki! - zgodziła się Lauren. - Chodź, Rosa, idziemy! - po tych słowach pociągnęła mnie ze sobą.

- Long Island jest, tylko gdzie teraz?
  Stałyśmy na wzgórzu na wyspie i rozglądałyśmy się po okolicy.
  Lauren wzruszyła ramionami.
  - Po prostu kogoś zapytajmy.
  Spojrzałam na nią jak na wariatkę.
  - 'Dzień dobry, czy wie pan przypadkiem, jak dojść do Obozu Herosów? No bo widzi pan, greccy bogowie tak naprawdę istnieją, a my jesteśmy półboginiami. Szukamy tego obozu, bo inaczej mogą nas zjeść potwory.' Brzmi bardzo wiarygodnie, prawda?
  Lauren ponownie wzruszyła ramionami.
  - A czemu nie?
  - Ja tego nie mówię - zastrzegłam.
  - Więc ja to zrobię.
  Nim zdążyłam zaprotestować, moja przyjaciółka zbiegła ze wzgórza.
  Pobiegłam za nią, uznając, że sama długo nie przeżyje.
  Słyszycie ją? Nie? Uf, całe szczęście. Gdyby to usłyszała, pewnie byłabym już martwa.
  Gdy znalazłam się już na dole, zobaczyłam Lauren tłumaczącą coś czarnowłosemu, najprawdopodobniej siedemnastoletniemu chłopakowi.
  - ... no bo my uczestniczymy w takiej grze terenowej i musimy znaleźć właśnie to miejsce, no i chciałabym wiedzieć, czy może przypadkiem wiesz, gdzie je można znaleźć?
  Podeszłam bliżej.
  - Lauren, chyba powinnyśmy poradzić sobie same... - zaczęłam, ale chłopak mi przerwał.
  - Lauren Dark i Rosalie White, tak? - upewnił się. - Melie dzwoniła.
  Moja przyjaciółka odwróciła się do mnie.
  - Mówiłam, żeby kogoś zapytać.
  - Po prostu masz szczęście.
  Chłopak uśmiechnął się.
  - Chyba nie muszę pytać, która jest która. Melie mówiła, że Lauren to ta fajniejsza.
  Musiałam mieć bardzo głupią minę, bo oboje parsknęli śmiechem.
  - Ja jestem Percy Jackson - przedstawił się chłopak. - Jeśli znacie mniej więcej półboską historię, możliwe, że onie słyszałyście.
  Zmarszczyłam brwi.
  - A to ty nie jesteś tym gościem, co to pokonał Kronosa, nie chciał nieśmiertelności oraz pomógł uśpić Gaję i zabić gigantów? - skojarzyłam.
  - Mniej więcej - zgodził się Percy.
  Lauren zagwizdała.
  - A za dwieście lat dzieci będą umierały z nudów na lekcjach z półboskiej historii, słuchając o Percy'm Jacksonie, a następnie będą przepisywały z internetu twoje biografie. Może nawet zostaniesz bohaterem literackim i będą musiały pisać charakterystykę. Nie zazdroszczę.
  - Z tego, co wiem, to już jestem bohaterem literackim - stwierdził Percy.
  - A ta książka pojawia się jako lektura szkolna? Do charakterystyki użyję żywego przykładu.
  Chłopak skrzywił się.
  - Możemy już skończyć? Miałem was zaprowadzić do Obozu Herosów, a nie rozmawiać o książce, której jestem bohaterem.
  Przytaknęłyśmy.
  - To gdzie ten obóz? - spytała Lauren.

• † • † • † •

- Cześć, mamo!
  Rzucam plecak na podłogę i rozglądam się dookoła. Mamy nie ma. Pewnie nadal jest w pracy.
  Wzdycham głęboko. Jej nigdy nie ma. A dzisiaj wydarzyło się taaak dużo! To był mój pierwszy dżin w szkole! Chcę wszystko opowiedzieć mamie, ale jej znowu nie ma.
  Podchodzę do kuchni i stwierdzam, że jestem potwornie głodna. Robię sobie proste kanapki i siadam sama przy stole. Po skończonym posiłku idę do pokoju mamy i rozglądam się wokoło.
  Ściany w tym pokoju są żółte, z granatowymi wzorkami tuż pod sufitem. Z góry zwisa piękny żyrandol z kryształkami. Na podłodze leży miękki, żółto-granatowy dywan. Pod ścianą stoi duże łóżko, a tuż obok szerokie biurko zawalone przeróżnymi książkami. Sięgam po jedną z nich i głośno, powoli sylabizuję tytuł: 'Za-sa-dy i-de-al-ne-go mar-ke-tin-gu'. Obracam ostatnie słowo w ustach. Mar-ke-ting. Będę musiała zapytać mamę, co ono znaczy. O ile będzie miała dla mnie czas.
  W końcu znajduję to, czego szukałam. Gruby zeszyt w zielonej okładce. Otwieram go ostrożnie i sięgam po jednem z długopisów mamy. Siadam przy jej biurku i rozglądam się wokoło.
  Moje stopy wiszą dobre pół metra nad podłogą, ale nie obchodzi mnie to. Czuję się wyższa, starsza. Już nikt nie powie na mnie 'smarkula'. Teraz ja jestem najwyższa.
  Z satysfakcją otwieram zeszyt i dużymi, koślawymi literami piszę: 'Drogi pamiętniczku!'
  Urywam. Planowałam tę chwilę od roku. Usiądę przy biurku mamy i zacznę pisać. Nawet dokładnie zaplanowałam, co napiszę. Ale teraz... Teraz to wszystko uleciało mi z głowy.
  'Dzisiaj był mój pier...' Urywam ponownie. Nie wiem, jak napisać 'w'. Jeszcze się nie nauczyłam.
  Przekreślam 'pier' i poprawiam to na '1.'.
  'Drogi pamiętniczku!
  Dzisiaj był mój pier 1. dzień _ szkole. Mamy zno_u nie ma. Jest Pracuje. Nigdy jej nie ma.'
  Przerywam pisanie. Rozglądam się wokoło. Czuję łzy płynące mi po policzkach. Już nie jestem duża. Znowu jestem tylko zwyczajną, nic nie wartą smarkulą.
  Oszukiwałam się. Cały czas tylko się oszukiwałam. To nic nie zmieni. Tylko mama będzie zła, że zużyłam jej ulubiony zeszyt. Nie boję się jej gniewu. Ja go chcę. Chcę, aby choć przez chwilę zwróciła na mnie uwagę.
  Zeskakuję z krzesła, ale nie idę do swojego pokoju. Wychodzę na zewnątrz. Może gdy zniknę, mama sobie w końcu o mnie przypomni?
  Obiecuję, że zrobię wszystko, by chodź raz spojrzała na mnie, widząc najważniejszą w tamtym momencie osobę - mnie.

niedziela, 10 maja 2015

1. Lauren

Zauważyliście kiedyś, jak nudne mogą być lekcje w szkole? Taka na przykład łacina... Okropność.
  Profesor Philips, nasz nauczyciel, próbował wytłumaczyć nam zasady łacińskiej gramatyki. Chyba nikt go nie słuchał, a na pewno nie ja. Rosalie, moja przyjaciółka, chyba też nie.
  Wyjrzałam za okno. Samochody pędziły nowojorską ulicą. Była tam nawet... biała ciężarówka sprzedająca truskawki? Hmm... Nigdy nie wiedziałam, że ktokolwiek w Nowym Jorku hoduje truskawki.
  Nad blokami wynosiło się Empire State Building. Nie był to może najwyższy budynek na świecie, ale wyobraźcie sobie mieszkać na sto pierwszym piętrze... z zepsutą windą. Nie weszłabym na szczyt.
  Niebo znowu było zachmurzone. Ostatnio rzadko było pogodnie. Zupełnie jakby Jupite.... To znaczy, zupełnie jakby... nastąpiła awaria pogody? Tego 'Jupite' nie było, okej?
  Uznałam, że okno jest prawie tak samo nudne jak lekcja (jeszcze nie zdążyłam go wybić) i spojrzałam w drugą stronę.
  Obok mnie siedziała Rosalie. Była moją pierwszą przyjaciółką i pozostała pierwszą, jedyną i najlepszą przez sześć lat.
  Wszyscy nauczyciele od razu przypisywali Rosalie anielskie zachowanie i oceny... a potem czekało ich rozczarowanie. Moja przyjaciółka rzeczywiście wyglądała trochę jak anielica. Miała długie, blond włosy, niebieskie włosy i łagodne rysy twarzy. Gdy uśmiechała się, mogła się wydawać całkowicie niewinna. Imię też miała trochę 'anielskie'. Rosalie Anne White. Brzmi jak jakiejś grzeczniutkiej dziewczynki. Szybko ochrzciłam ją Lie. O wiele bardziej do niej pasowało. Rosalie wspaniale kłamała. To był zresztą jeden z powodów, dla którego się z nią zaprzyjaźniłam.
  Ja jestem zupełnie inna. Przynajmniej z wyglądu. Czarne włosy, oczy w kolorze bursztynu i łobuzerski uśmiech - zwykle nauczyciele brali mnie bardziej za 'zło wcielone' niż za aniołka. Ja przynajmniej spełniałam ich oczekiwania. Cóż... zbytnio wygórowane nie były. No bo co to za problem 'przypadkowo' zrobić lany poniedziałek z neonowo różową farbą w środku zimy? Zatęskniłam za wiosną... Ej, naprawdę nie chciałam tego wylać akurat na dyrektora! Nie moja wina, że akurat wychodził z gabinetu... To było przeznaczone dla jego sekretarki... tfu, co ja mówię?! Mam na myśli: Ja nic nie zrobiłam!
  No, dobrze. Kogo ja próbuję oszukać?
  Czytelników. Głupie pytanie.
  Ale tak wracając do historii... Nie miałam wspominać moich... czyichś wybryków.
  Przyglądałam się profesorowi Philipsowi i zastanawiałam się, jak można tu narozrabiać... Co powiecie na włożenie pająka za koszulkę siedzącej przede mną Dafne Green? Nie, będzie za dużo pisku. Zresztą, nie wzięłam mojego pudełka z robakami. Zapomniałam, że dziś jest łacina. No cóż...
  Moje rozmyślania przerwała nagła cisza. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by profesor Philips przerwał w połowie swojego wykładu, więc albo stało się coś bardzo ciekawego, albo nauczyciel ma zamiar nas przepytać. W obu wypadkach przydałoby się popatrzeć.
  Profesor stał oparty o mównicę (co gdyby tak pewnego dnia zastąpić ją gumową podróbką?). Patrzył się uważnie po klasie... Ups. Mamy problem.
  - Panno Dark! - powiedział w końcu.
  Dlaczego ja? Przecież nic nie zrobiłam! Chyba... Tak mi się wydaję... Może... Za pomalowanie psa nauczycielki biologii już oberwałam, a plakatu z napisem: 'Z powodów technicznych szkoła przestała działać' i podrobionym podpisem dyrektorki nie zdążyłam jeszcze zamieścić. Więc o co mogło chodzić? Chyba nie miał zamiaru mnie przepytać...
  - Panno Dark - powtórzył nauczyciel, - czy wiesz, co zaraz napiszę?
  - To, o czym pan właśnie myśli? - spróbowałam.
  - Nie do końca. I nie o to mi chodziło.
  Profesor Philips podszedł do tablicy i tam napisał kilka dziwnych znaków.
  - Co to znaczy?
  Przyjrzałam się napisowi. Widziałam tylko kilka dziwnych liter, chyba po... czyżby to była greka? Uf, całe szczęście, zaraz powinno... Litery zmieniły kształt i miejsce, a ja bez problemu je przeczytałam, pomimo mojej dysleksji. Czasami warto być pół... Wykreślcie to ostatnie zdanie. Nic nie mówiłam!
Przeczytałam napis. 'Jeśli umiesz to przeczytać, idź do gabinetu aktora McLean.' Że co?
  Pokręciłam głową.
  - To greka, tak? - tyle mogłam zaryzykować. - Nie chodzę na dodatkowe zajęcia.
  - W to nie wątpię - zgodził się nauczyciel. - Panno White?
  Lie spojrzała na napis, po czym również pokręciła głową.
  - Cóż. Zawiodłem się na was, dziewczęta. Możecie iść. Koniec lekcji.
  Szybko się spakowałam i wyszłam z klasy.

Philips nie mógł wiedzieć. Nie mógł. Przecież on był tylko śmiertelnikiem... Nie mógł wiedzieć. Nie mógł. Po prostu myślał, że uczymy się greki. I tyle. Ale jak wyjaśnić treść tekstu?
  Zatrzymałam się dopiero, gdy wyszłam ze szkoły i oparłam się o ściane. Nie czekałam na Lie.
  Czy Philips może wiedzieć? Czy ktoś mógł mu powiedzieć, że ja lub Rosalie jesteśmy... półboginiami? Czy...
  - Skłamałaś.
  Odwróciłam się błyskawicznie. Uf, to tylko Lie.
  - On też wie, musiał się domyślić, gdy tak wybiegłaś - stwierdziła moja przyjaciółka. - Nie wiedziałam wcześniej, ale to wyjaśniałoby twoją dysleksję i ADHD...
  - Ej, czekaj - przerwałam jej. - Ty wiesz? Też jesteś...
  Lie uśmiechnęła się.
  - Półbogiem? Tak.
  Zawahałam się.
  - Powinniśmy odszukać tego McLeana? - spytałam niepewnie.
  Rosalie wzruszyła ramionami.
  - Chyba tak. On nie jest potworem, więc chyba można mu zaufać.
  - To, że nie jest potworem, nie oznacza, że jest dobrym człowiekiem - zauważyłam.
  - Ale najprawdopodobniej nie ma w planach nas zabić.
  - Może być terrorystą... albo anty-półbogiem - zasugerowałam.
  - Czym?!
  - Anty-półbóg to ktoś, kto tępi półbógów. No wiesz, coś w stylu antyterrorysty albo anty-pszczoły.
  - Nie ma czegoś takiego jak 'anty-pszczoła'.
  Machnęłam ręką.
  - Nieważne. Chodzi o to, że może być zabójcą niewinnych, bezbronnych połbogiń.
  Lie prychnęła.
  - Zanim uwierzę w zabójców połbogiń, dowiedź mi, że jesteś 'niewinna i bezbronna'.
  - To chyba nigdy w to nie uwierzysz.
  - Możliwe. Szukamy McLeana?
  - Skoro nalegasz... Możemy. Słyszałaś w ogóle kiedyś o tym Pochylonym Synu*?

• † • † • † •

Zgromadzeni przyglądali się w milczeniu małemu niemowlęciu unoszącemu w powietrzu. Była to mała, kilkumiesięczna dziewczynka z dużymi, złoto-brązowymi oczami. Rozglądała się ciekawie po nowym otoczeniu, przypatrując się twarzom zebranych.
  - Ona ma za dużą moc - odezwał się w końcu jeden z mężczyzn. Miał czarną brodę i niezbyt gustowny garnitur. - Trzeba ją unieszkodliwić.
  Młoda, rudowłosa kobieta prychnęła.
  - I dlatego chcesz ją zabić? Naprawdę, ojcze, nigdy nie pomyślałabym, że boisz się kilkumiesięcznego dziecka.
  Mężczyzna zaczerwienił się.
  - Chodzi mi o to, że ona jest zbyt potężna! Jeśli Oni przejmą nad nią kontrolę... A skoro jest dzieckiem, będzie to dla Nich o wiele łatwiejsze!
  - I dlatego chcesz ją zabić? Przecież nic ci nie zrobiła! - upierała się rudowłosa.
  - Ale może zrobić...
  Starsza, jasnowłosa kobieta w prostej suknii założyła ręce.
  - Dosyć, bracie. Zachowujesz się tak samo, jak nasz yyy... ojciec. Chcesz zabić małe dziecko tylko dlatego, że może coś zrobić?
  - Ona jest niebezpieczna - upierał się brodacz.
  - Nie przeczę - zgodził się milczący dotąd młody mężczyzna z wiecznie dzwoniącym telefonem. - Ale chyba nie przekonamy jej do swojej dobroci, próbując ją zabić, prawda, ojcze? Przypominam ci, że ją bardzo trudno zabić.
  - Zresztą to ty to zapoczątkowałeś - dodał czarnowłosy mężczyzna w ubraniu wędkarza.
  Brodacz odwrócił się do niego ze złością.
  - A ty to co? - warknął. - Aniołek?
  - Nie ta religia - zwrócił mu uwagę wędkarz. - Nic dziwnego, że ludzie o nas zapominają, skoro nawet ty mylisz dwa wierzenia.
  Brodacz spurpurowiał.
  - On ma rację - stwierdziła szarooka kobieta. - Wyjątkowo. To ty to zapoczątkowałeś, ojcze. Nie twierdzę, żeby ktokolwiek z nas zachował się wzorowo, ale nie powinnyśmy karać małego dziecka za nasze złe zachowanie.
  Wędkarz uniósł brwi.
  - Panna Mądralińska przyznaje się do błędu? Na pewno cię nie podmieniono?
  Szarooka spojrzała na niego ciężko.
  - Cofam te dwa pierwsze zdania.
  Rudowłosa spojrzała po zgromadzonych.
  - Nie zabijemy jej. Pozwolimy jej żyć i będziemy ją uczyli kontrolować swoje moce. Pokażemy jej, że nie powinna z nami walczyć, lecz nam pomagać. Zgoda?
  Zebrani potaknęli.
  - Przysięgamy na Styks - powiedzieli wszyscy.
  Młody mężczyzna spojrzał z niepokojem na dziewczynkę, która właśnie bawiła się kilkoma kamykami, patykami i gumką do włosów.
  - Mam nadzieję, że nie jest niebezpieczna.
  Uderzył go kamyk z procy dziewczynki.
  - Niestety chyba jest... - jęknął.

---

* 'Mc' lub 'Mac' to szkocki przedrostek oznaczający syna, a 'lean' oznacza po angielsku 'pochylać' lub 'opierać'. Ma też kilka innych znaczeń, ale wszystkich nie będę przecież wymieniać.

sobota, 9 maja 2015

Prolog

Medea odwróciła się od lady z triumfalnym uśmiechem i w tym momencie trafiło ją w pierś dwudziestokilogramowe metalowe frisbee. Runęła do tylu, przywracając ladę, roztrzaskując flakony i zwalając półki. Kiedy wstała, jej ubranie pokrywało mnóstwo plam różnej barwy. Wiele z nich tliło się i dymiło.
  - Głupia dziewczyno! Masz w ogóle pojęcie, co może spowodować taka mieszanina eliksirów?
  - Twoją śmierć? - zapytała Piper z nadzieją w głosie.
  Dywan wokół stóp Medei zaczął parować. Zakaszlała, a jej twarz wykrzywiła się z bólu... A może udawała?
  Z dołu dobiegł głos Leona:
  - Jasonie, pomóż!
  Piper zaryzykowała krótkie spojrzenie w dół i prawie załkała z rozpaczy. Jeden smok przydusił Leona łapami d posadzki, obnażając kły. W końcu atrium Jason walczył z drugim smokiem, zbyt daleko, by pomóc przyjacielowi.
  - Zgotowałaś zagładę nam wszystkim! - krzyknęła Medea. Dym kłębił się po posadzce, pełznąc za poszerzającą się plamą tlącej się wykładziny, z której strzelały iskry, podpalając wiszące na stojakaco ubrania. - Za parę sekund ta mieszanka pożre wszystko i zniszczy budynek. Nie ma czasu...
  Trzask! Witrażowy sufit rozprysnął się w deszcz różnokolorowych szkiełek i Festus, brązowy smok, wylądował w atrium galerii handlowej.
  Rzucił się w wir walki i po chwili trzymał już w szponach obu przednich łap po jednym słonecznym smoku. Dopiero teraz Piper doceniła, jak wielki i silny jest ich spiżowy przyjaciel.
  - To mój koleś! - ryknął Leo.
  Festus podleciał w górę i wrzucił słoneczne smoki do czarnych dziur, z których wychynęły. Leo podbiegł do fontanny i nacisnął marmurową płytkę, zasuwając zegary słoneczne. Zadygotały, gdy smoki naparły na nie od spodu, usiłując ponownie wydostać się z podziemi, ale na razie były tam uwięzione.
  Medea zaklęła w jakimś starożytnym języku. Pożar ogarnął już całe czwarte piętro. Trujący gaz wypełniał powietrze. Piper czuła, że mimo roztrzaskanego dachu robi się coraz gorącej. Cofnęła się aż do balustrady, trzymając sztylet wycelowany w Medeę.
  - Nikt już mnie nie porzuci! - Czarodziejka uklękła i chwyciła flakonik z czerwonym eliksirem uzdrawiającym, który jakimś cudem nie został rozbity. - Chcesz, żeby twój chłopak odzyskał pamięć? Zabierzcie mnie ze sobą!
  Piper zetknęła przez ramię. Leo i Jason siedzieli na grzbiecie smoka. Festus zamachał skrzydłami, porwał w szpony dwie klatki z satyrem j duchami burzy i zaczął się unosić w górę.
  Budynek zadygotał. Płomienie i dym pełzły po ścianach, topiąc balustrady i zmieniając powietrze w kwas.
  - Nie przeżyjecie tej wyprawy beze mnie! - warknęła Medea. - Twój młody heros nigdy nie odzyska pamięci, a twój ojciec umrze. Zabierzcie mnie ze sobą!
  Przez chwilę Piper poczuła pokusę, żeby jej uwierzyć. Potem dostrzegła podstępny uśmiech Medei. Czarodziejka wciąż wierzyła, że może namówić ich do zawarcia umowy, że zawsze uda się jej uciec i w końcu zwyciężyć.
  - Nie dzisiaj, wiedźmo.
  Piper przeskoczyła przez balustradę. Leo i Jason złapali ją w powietrzu i wciągnęli na grzbiet smoka.
  Usłyszała, jak Medea krzyczy ze wściekłości, gdy wylecieli przez roztrzaskane sklepienie i poszybowali nad Śródmieściem Chicago. A potem budynek galerii handlowej eksplodował za nimi w nawałnicy ognia i dymu.*

Pół roku później

Leo wydał okrzyk tak głośny, że zapewne słyszano go w Chinach.
  - TAK! KTO UMARŁ? KTO WRÓCIŁ? TO TWÓJ MISTER GADŻET, MAŁA! Haaa!
  Schodzili spiralnym torem ku Ogygii i Leo czuł we włosach ciepły wiatr. Uświadomił sobie, że jego ubranie jest w strzępach, pomimo magii, która była w nie wpleciona. Ręce miał pokryte cienką warstwą sadzy, jakby dopiero co zginął w wielkim pożarze... co faktycznie zrobił.
  Ale nie przejmował się żadną z tych spraw.
  Stała na plaży, ubrana w dżinsy i białą bluzkę, z odrzuconymi do tyłu włosami w kolorze bursztynu.
  Festus rozpostarł szeroko skrzydła i wylądował z potknięciem. Najwyraźniej miał złamaną jedną łapę. Smok zakołysł się i katapultował Leona twarzą w piasek.
  I tyle w kwestii bohaterskiego wejścia.
  Leo wypluł kawałek wodorostu. Festus powlókł się dalej plażą, wydając stoków, który miał znaczyć: Au, au, au.
  Leo podniósł wzrok. Nad nim stała Kalipso z założonymi rękoma i zmarszczonymi brwiami.
  - Spóźniłeś się - oznajmiła. Oczy jej błyszczały.
  - Wybacz, słonko - odparł Leo. - Były straszne korki.
  - Jesteś cały w sadzy - zauważyła. - O udało ci się zniszczyć ubranie, które ci dałam i które miało być nie do zniszczenia.
  - No wiesz - Leo wzruszył ramionami. Czuł się, jakby ktoś uwolnił setkę piłeczek pingpongowych w jego piersi. - Dokonywanie rzeczy niemożliwych to moja specjalność.
  Podała mu rękę i pomogła mu wstać. Stali, niemal dotykając się twarzami, kiedy sprawdzała, czy wszystko z nim w porządku. Pachniała cynamonem. Czy zawsze miała tego maleńkiego piega tuż koło lewego oka? Leo bardzo chciał dotknąć tego miejsca.
  Zmarszczyła nos.
  - Śmierdzisz...
  - Wiem. Jakbym był martwy. Zapewne dlatego, że byłem. Przysięga, której dotrzymałem z ostatnim oddechem, i tak dalej, ale już się lepiej czuję...
  Przerwała mu pocałunkiem.
  Piłeczki pingpongowe tłukły w jego piersi. Czuł się tak szczęśliwy, że musiał świadomie powstrzymać się od wybuchnięcia płomieniem.
  Kiedy go w końcu puściła, jej twarz pokrywały smugi sadzy. Nie przejmowała się tym chyba. Przesunęła palcem po jego policzku.
  - Leo Vale z - powiedziała.
  Nic więcej - tylko imię i nazwisko, jakby to była magiczna formuła.
  - To ja - odparł łamiącym się głosem. - A zatem, hm... chcesz wyrwać się z tej wyspy?
  Kalipso zrobiła krok w tył. Uniosła jedną rękę i wiatr zawirował. Jej niewidzialni służący przynieśli dwie walizki i ustawili je u jej stóp.
  - Skąd ci to przyszło do głowy?
  Leo rozpromienił się.
  - Spakowana na długą podróż, co?
  - Nie zamierzam wracać - Kalipso obejrzała się przez ramię na dróżkę prowadzącą do jej ogrodu i groty, która była jej domem. - Dokąd mnie zabierzesz, Leonie?
  - Najpierw dokądś, gdzie uda mi się naprawić mojego smoka - oznajmił. - A potem... dokąd tylko zechcesz. Jak długo mnie nie było, tak poważnie?
  - Czas to trudna sprawa na Ogygii - odpowiedziała Kalipso. - Miałam wrażenie, że całą wieczność.
  Leo poczuł ukłucie wątpliwości. Miał nadzieję, że u jego przyjaciół wszystko w porządku. Miał nadzieję, że ni minęło całe stulecie, kiedy leżał sobie martwy, a Festus szukał Ogygii.
  Będzie musiał to sprawdzić. Będzie musiał dać znać Jasonowi i Piper, i pozostałym, że jest cały i zdrowy. Ale na razie... sprawy najpilniejsze. Kalipso jest najważniejsza.
  - A więc kiedy opuścisz Ogygię - powiedział - pozostaniesz nieśmiertelna, czy jak?
  - Nie mam pojęcia.
  - I to ci nie przeszkadza?
  - Ani trochę.
  - A zatem doskonale! - odwrócił się do swojego smoka. - Hej, stary, jesteś gotowy na kolejną podróż w żadne konkretne miejsce?
  Festus zionął ogniem i zatoczył się w miejscu.
  - No to lecimy bez planu - powiedziała Kalipso. - Bez pojęcia, dokąd podróżujemy albo jakie problemy czekają na nas poza wyspą. Mnóstwo pytań i żadnych wygodnych odpowiedzi?
  Leo rozłożył ręce.
  - Tak właśnie podróżuję, słonko. Mogę wziąć walizki?
  - Koniecznie.
  Pięć minut później, z Kalipso obejmującą go ramionami w prasie, Leo podniósł Festusa do lotu. Spiżowy smok rozłożył skrzydła i wznieśli się w nieznane.**

Duch kobiety przyglądał się dwójce odlatujących na smoku herosów. To właśnie przez tę maszynę zginęła po raz drugi. To właśnie przez tego chłopaka i jego przyjaciół. Zginęła. Ale to jeszcze nie był koniec. Ci żałośni herosi sądzą, że po pokonaniu Gai już nic im nie grozi. Mylą się. I to jak.
  Poprzednio jej patronka pomogła jej wrócić do życia. Teraz zrobi to sama. Już nawet jest przygotowana. Wiedziała, że kiedyś Gaja upadnie, a ona sama umrze. Zabezpieczyła sobie powrót do życia już wcześniej, jeszcze w Podziemiu. A teraz powróci. Znów będzie księżniczką, nie, lepiej, będzie królową! Zedrze tej głupiej Herze koronę z głowy i ona będzie panią świata. Ona zapanuje nad światem. A ci  żałośni herosi tego gorzko pożałują.

---

* Fragment książki 'Zagubiony Heros' autorstwa Ricka Riordana. Tłumaczenie: Andrzej Polkowski.
** Fragment książki 'Krew Olimpu' autorstwa Ricka Riordana. Tłumaczenie: Agnieszka Fulińska.